ZORZA NAD OCHLĄ STREFĄ WOLNĄ OD PROMIENIOWANIA

W każdej lidze krajowej, na każdym szczeblu rozgrywkowym, ba nawet w każdej dyscyplinie sportowej, konfrontacja lidera z wiceliderem budzi ogromne zainteresowanie kibiców, mediów, a przede wszystkim zainteresowanych bohaterów rywalizacji na szczycie. Nie inaczej było przed niedzielnym spotkaniem Zorzy Ochla z Promieniem Żary.
Oba zespoły przed piątą kolejką zgromadziły taką samą ilość punktów. Zarówno zespół z Ochli, jak i potentat ligi okręgowej z Żar, nie doznały do tej pory goryczy porażki. Wiadomo, zatem, iż mecz pomiędzy obiema niezwyciężonymi do tej pory ekipami nie tylko będzie gwarancją emocji na najwyższym poziomie, ale da dwa tylko możliwe rozwiązania. Zwycięstwo jednego bądź drugiego zespołu, lub najzwyczajniej podział punktów.
Jak zatem było? Ano postaram się rzucić okiem, w tym miejscu powinienem napisać trenerskim, jednak po ostatnich wydarzeniach i meczu w pewnym pod gubińskim lesie, mógłbym kogoś urazić, więc pozostawię ten mój rzut okiem, jako specjalisty „wyśmiewacza z pudelka lubuskiego futbolu”..
A zaczęło się od bardzo ciekawej sytuacji przedmeczowej. Na boisku w pierwszej kolejności pojawiły się największe działa żarskiego Promienia. Na siedemdziesiąt minut przed pierwszym gwizdkiem sędziego, płytę zorzańskiej areny przywitali żarscy snajperzy. Cała trójka to mieszkańcy Zielonej Góry, dumnie reprezentujący barwy Promienia. Jak przystało na klasyczny obchód obiektu, wspomniane trio przespacerowało się po płycie głównej. Gospodarze areny zmagań stanęli jak wryci. Po raz pierwszy widzieli, aby piłkarski spacer po płycie boiska przypominał obchód przedstawicieli nie piłkarskiego zespołu, lecz prawdziwych rycerzy….”speedwaya”. Wprawdzie w tym samym dniu w Winnym Grodzie rozgrywane były zawody żużlowe, jednak, aby porównywać obie dyscypliny do siebie? Normalnie delikatnie nazwałbym to przesadą. A jednak finał obchodu zmusił mnie do wspomnianego porównania całego zajścia. Otóż w pewnym momencie jeden z trzech „komisarzy toru”, reprezentujący klub łużycki, zakwestionował jego stan. Na ręce przedstawiciela Klubu z Ohio wpłynął wniosek, czy bardziej coś w rodzaju zażalenia, na stan toru. Przepraszam …oczywiście murawy. Otóż okazało się, iż jest ona źle przystrzyżona oraz nienawodniona. Pismo z reklamacją, jak się można było domyślić, trafiło do szatni Zorzy. Co więcej, zostało odebrane również wybuchem odpowiedniej, przewidywalnej reakcji ze strony rycerzy z Oklahomy. To była kopia sceny z filmu „Braveheart”, kiedy armia szkocka idąca w bój z angielskim potentatem, odpowiedziała na propozycję brytyjskiego władcy dotyczącą wezwania do rzucenia broni, bo i tak wygra pra przodek współczesnej Elżbietki z Londynu.
Oczywiście Zorzanie jak legendarni Szkoci Williama Walleca, podnieśli swoje kilty i pokazali, co myślą o koncercie życzeń Pana Marka. Wspomniany Pan Marek zaś odwzajemnił się ochlańskim Szkotom już na początku spotkania, o czym nieco później. I tak po wstępnych wymianach uprzejmości mogliśmy o godzinie 17.00 Rozpocząć ten wielki mecz. Nadmienić należy, iż inna trójka, już nie snajperów, a „jeźdźców piłkarskiej temidy” pod wodzą arbitra Sebastiana Chudego, zastrzeżeń do stanu nawierzchni nie miała. Stąd godzina „W” wybiła i nad zielonogórskim niebem rozległ się dźwięk pięknego sędziowskiego rogu rozmiarów mikro w porównaniu do prawdziwych instrumentów dętych, zazwyczaj używanych przez myśliwych.
Ruszyło polowanie na bramki. Nie była to z pewnością klasyczna gonitwa za króliczkiem. Aczkolwiek początek spotkania pokazał, iż chrapkę na upolowanie nie jednej bramki, a kilku ma jeden tylko zespół, napromieniowany po awans. Start meczu, bowiem w wykonaniu gospodarzy przypominał zaplątanie się dzikiej dotąd ochlańskiej zwierzyny, we własne niestety sidła. Mentalne wnyki okazały bardzo skuteczne. Zorzański zwierz był od pierwszych sekund, splątany, sparaliżowany i oczekujący tylko na rozmiar zadanych ciosów i ran.
Pozwólcie jednak, iż nieco merytoryki wrzucę w sprawozdanie pomeczowe, tak, aby zaspokoić głód wszystkich koneserów lubuskiej piłki kopanej. W tym miejscu pozdrowię Pana Grzesia. Zatem do rzeczy.
Pierwszy cios wyprowadza Promień już w 3. minucie. Bramkarz Zorzy, Kacper Głowacki, poszedł niczym „dzik w żołędzie”, jeśli mamy już trzymać się nomenklatury myśliwskiej. Interwencja poza polem karnym przy próbie powstrzymania pędzącej na czystą pozycję nizinnej antylopy, czyli Pana Marka, kończy się przewinieniem Głowackiego. Całe szczęście dla Zorzy, bramkarz Ochli został ukarany tylko żółtą kartką, choć goście domagali się czerwonej.
Inicjatywa nad meczem i jego całkowita kontrola od 3. minuty w wykonaniu Promienia potwierdziła tylko mocną mobilizację i determinację ku odzyskaniu pozycji samodzielnego lidera klasy okręgowej. Ekipa Trenera Czyżyka potwierdziła to już w 20. minucie, kiedy to „napromieniowani” wykorzystali niefrasobliwość defensywy Zorzy, a bardziej jej elektryczny paraliż mentalny. Promień otwiera wynik konfrontacji. Egzekutorem nie, kto inny jak Pan Marek…., Wolak Marek, czyli agent od zadań specjalnych w Żarach. Kwadrans później, panicznie pochowani „Zorzo – Szkoci”, tracą drugą bramkę. W 34. minucie, znowu Pan Marek, strzałem w „okienko” wykorzystał rzut karny, po faulu w polu karnym na nim samym. Sprawcą zajścia środkowy obrońca Zorzy, Jacka Jurkowski. W tym momencie licznie zgromadzone trybuny zorzańskiej areny ucichły na dobre. Zamiast głośnego dopingu, słychać było jęk i zawodzenie fanów Oklahomy. Część widowni zaczęła opuszczać stadion kwitując pierwszą fazę meczu, jako przereklamowane i zbyt rozdmuchane widowisko, które z pewnością zakończy się tradycyjnym finałem, czyli wysoką wygraną faworyta z Żar.
Promień nie zamierzał zwalniać tempa gry. Dominował w każdym aspekcie piłkarskiego rzemiosła. Niestety piłkarze Zorzy byli już na deskach, ba nawet podwójnie liczeni. Wydawało się, że pierwszą odsłonę zakończy wynik 0:2. Wówczas jednak nastąpiło mentalne przełamanie gospodarzy. Trener Zorzy rzucił zaklęcie ściągnięte z Akademii „Czary Mary Hokus Pokus”, gdzie ikoną absolwentów jest Harry Portier z Komnaty Nalewek. Hasło brzmiało „ czary mary, ence – pence, w Zorzy chcemy mieć zwycięzcę”. Od 35. minuty Ohio uległo przebudzeniu. Z bezbronnej zwierzyny przeistoczyło się w krwiożercze „pit bulle”. Trener postanowił wrócić do pierwotnego ustawienia i przywrócił klasyczny styl gry, rycerzy Zorzy. Napór, wysoki i agresywny pressing „Zorzo – Szkotów” doprowadził do wyprowadzenia mocnego ciosu na korpus gości. Przyjezdnym w 44. minucie przydarzył się faul we własnym polu karnym. Szarża napastnika Zorzy, Olka Kobusińskiego, zatrzymana nie przepisowo, a gospodarze nie zamierzali marnować takiej okazji. Tym razem w roli wykonawcy jedenastki Rafał Jaszkiewicz. Mocne i pewne uderzenie dało Zorzy kontaktową bramkę „do szatni”.
Od tego właśnie momentu mecz przestał przypominać zwyczajne, jednostronne polowanie. W życie wszedł scenariusz bokserskich walk w wykonaniu Rockiego Balboa. Spodenki włoskiego Amerykanina przywdział zespół Zorzy, z całym arsenałem jego zawartości. Uwierzcie na słowo, nie były tam schowane wydmuszki. Po drugiej stronie stanął kolos radziecki – Iwan Drago. W jego czerwone od promieni bolesnych ciosów zadawanych w pierwszej odsłonie meczu, wcielił się żarski potentat. Iwan mógł posłać już Balboę z Oklahomy do szatni. Nie spodziewał się jednak, iż Ohio ma coś co od dłuższego czasu jest bezcenne. Serce i podrażnione, ociekające łzami i krwią ambicje sportowe.
Obraz gry znacząco się odmienił. W 51. minucie, zielonogórzanie za sprawą głowy Łukasza Janusa, po centrze Konrada Bargieła z prawej strony, wyrównali stan meczu. To był podbródkowy na twarz Iwana z Żar. Oj musiał boleć, ponieważ od tego trafienia, Promień nie mógł długo dojść do przytomności. Na tym Rocky z Ochli nie poprzestał.
70. minuta i poważne liczenie gości. Padają po raz pierwszy na dechy. Tym razem lewy sierpowy wyprowadza Max Chmielak, dostrzegając w polu karnym Tomasza Wasielewskiego. Nestor takich pojedynków piłkarskich zaprezentował, iż wieloletnie doświadczenie z boisk lubuskich, właśnie w takich konfrontacjach jest zespołowi niezbędne. Trafia również uderzeniem głową i daje prowadzenie 3:2. Stadion oszalał. Zapanowała euforia, jakiej dotąd nigdy skąpe ławki obiektu przy ulicy Zielonogórskiej nie słyszały i widziały. Kibice rozpoczęli głośny festiwal dopingu. A „Rocky Zorza Balboa” nie zamierzał utrzymywać korzystnego rezultatu nad kandydatem do awansu. Promień z obitą twarzą chciał jeszcze uratować remis.
W tym dniu jednak powstała z kolan po pierwszej połowie Zorza, już wiedziała, że tego spotkania nie odda. W ostatniej minucie doliczonego czasu gry zabójczą kontrę inicjuje Sebastian Hausler. Wyprowadza na czystą pozycję napastnika Oskara Blinkiewicza. Stadion oszalał. Promień liczony i niedopuszczony już do powrotu do gry. Blinkiewicz mija chytrze golkipera napromieniowanych, Manuela Kowalskiego i strzałem na pustą bramkę dobija rywali. Koniec meczu i wygrana 4:2 gospodarzy. Goście odjeżdżają z Ochli z pustym workiem i mocno pobici. A „pit bule z Ohio”? Oni znowu mogą odpalić cygara po zwycięstwie. Zrobili to ponownie w drugiej połowie. Wrócili do gry słaniając się już na nogach. Za tą ambicję i wielkie serce zostawione na boisku należą im się ogromne brawa. Promień nadal jest faworytem tej ligi. To, co pokazał w pierwszej połowie przy pochowanych króliczkach Zorzy, z pewnością jest futbolem wykraczającym poza ramy tej klasy rozgrywkowej. Ale prawdziwych zwycięzców nie poznaje się po tym jak zaczynają, ale jak kończą. W niedzielę finiszowali podopieczni Trenera Zorzy Ochla. Liga robi się, zatem coraz bardziej ciekawa. Na to oczywiście liczymy do ostatniej 36. kolejki.